Sierścią i piórami część IV czyli jak przyfasolić podwawelską

Truizmem jest, że wędkarstwo muchowe to dyscyplina wielowymiarowa. Zawsze twierdziłem i twierdzić będę, że na udaną wędkarską wyprawę, prócz ryb, składa się wiele innych czynników. Najważniejszym jest to, z kim się na ryby jedzie. Bezsprzecznym atutem naszej klubowej paczki jest to, że na wyjazdach zawsze jest bardzo miło. Czasem nawet, w imię koleżeństwa lepiej jest nie złowić niczego, a czas zyskany na „niewychodzeniu” na wodę poświęcić cennej wymianie doświadczeń. Czy to w bazie, czy to na brzegu, przy samochodzie…


Innym, nie mniej ważnym czynnikiem warunkującym ogólne powodzenie wędkarskiej wyprawy jest „kuchnia” czyli to, co się na wyprawach je. Zwykle nie brakuje mnie i moim Kolegom czasu na przygotowanie wykwintnych potraw – tych z ryb, ale nie tylko. Nie chcę by w tym miejscu cały SalmoClub posądzono o mięsiarstwo, jednak z wielką czułością i rozanieleniem wspominam tatara czy płaty z lipienia, smażonego pstrąga czy pstrągowe carpaccio przygotowywane przez wybitne pod względem kulinarnym postaci naszego klubu. Z niemniejszym entuzjazmem wspominam również pewne danie, które przyczyniło się do powstania słynnej w niektórych kręgach opowieści. Opowieści o czterech muszkarzach i garze fasoli z podwawelską. A było to tak…

 

Październik. Piękna jesienna pogoda. Wymarzona aura do długich spacerów nad pomorskimi rzekami w poszukiwaniu lipieni. Gdyby nie wrodzone przeświadczenie o  konieczności łowienia ryb, siadłbym gdzieś w zacisznym miejscu pod olchą i zaczął pisać wiersze. Mnóstwo ryb w rzece, lekki wiaterek… 
– Nie śpij, leniu! – Nagle mój piękny sen przerwał Zdzicho, który tym razem jako kierowca był wodzem naszej czteroosobowej ekipy. Już myślałem, że jestem w raju, a to tylko sen. Połowa drogi nad Wdę… Dopiero mijamy Mławę. Zmęczenie po całym tygodniu pracy i nauki daje się we znaki. Grunt to optymizm – jeśli śnią się ryby, znaczy, że idzie dobre… 
– Musimy gdzieś zrobić zakupy, bo nie mamy niczego na kolację – zatroskał się Pan Kierowca.
– Chłopaki! Mam całą torbę fasolki i dużo kiełbasy. Zrobię Wam kolacyjkę jak się patrzy!- szybko zareagował Marek.
Jak tak – pomyślałem – to super… Podróż upłynie szybciej, bo cały czas będzie nami władała myśl o tłustej i obfitej kolacji. Smak duszonej fasoli z kiełbasą telepał mi się gdzieś w głowie. I to w całej głowie, a nie tylko w ośrodku odpowiedzialnym za przyjemność i smak! Mniam! O… zaraz dojeżdżamy!
Nasz ulubiony ośrodek w Ocyplu. Tanio, czysto, przyjemnie… I jest kuchnia. Szybko wypakowaliśmy cały sprzęt i usiedliśmy do stołu, by „przedyskutować taktykę” na jutro. 
– Eeeech… Chłopaki… – krzyknął zasmucony Marek. – Zapomniałem, ze fasolę trzeba najpierw namoczyć, zanim się ją ugotuje…
No to ładnie. Kątem oka zobaczyłem, jak Tomek w przypływie emocji wyciąga największą z nimf, by wbić ją ze złości w oczodół Kucharza. Jak można tak bezwzględnie oszukiwać organizm? Przez 200 kilometrów żyć smakiem kiełbaski i fasolki by na miejscu potraktować żołądki mielonką i bułą. Wstyd, Panowie Wędkarze. Nic to – opanowaliśmy emocje. Co się odwlecze…
-Ale wiecie co, to wszystko musi się długo gotować i dziś już pewnie byśmy i tak nie zdążyli – pocieszał Marek widząc Tomka chowającego nimfę do pudełka. Z resztą – pomyślałem. Co to za różnica, skoro od rana czekają nas piękne brania kardynałów. Fasola może być doskonałym ukoronowaniem pięknego, wędkarskiego dnia. Może to i lepiej, że zjemy ją jutro…
Wieczór październikowy. Długi. Masa czasu. Rozmakająca fasola stała się świadkiem wielu trafnych uwag i wskazówek taktycznych. Bo gdzie indziej, jak nie na rybach, zdobywać cenne doświadczenie.

Sobotni poranek przywitaliśmy wyjątkowo wcześnie. Plan mieliśmy bowiem bardzo ambitny. Ja po powrocie ze Szkocji byłem spragniony widoku lipieni. Mieliśmy tego dnia łowić tak długo jak się da. Podzieliliśmy się na dwie drużyny i po przyjechaniu nad wodę wyruszyliśmy w dwie różne strony. Wędkowało się nam wyjątkowo przyjemnie. Jak we śnie z samochodu. Dokładnie tak samo. Nie każdy wie, o czym mówię. Nie każdy bowiem wypatrywał wśród spływających rzeką kolorowych liści „oczek” żerujących lipieni. W niesamowitej jesiennej ciszy, kiedy każdy szelest zdaje się burzyć idealny porządek wszechświata… Pewnie ma to wiele wspólnego ze słynnymi mimozami, którymi coś się zaczyna. W takich chwilach zapomina się o wszystkim. Prawie wszystkim…

Niezbyt obfite śniadanie zaczęło imputować myśli o głodzie już wczesnym popołudniem. Dochodząc do kolejnej rynny w której zawsze łowię po kilka niezłych ryb zacząłem poważnie zastanawiać się nad tą naszą fasolą. Czy ona nam w tej wodzie zwyczajnie nie zgnije. Zaufanie do kulinarnych zdolności Marka pozwalało mi jednak przyjąć, że prawdopodobieństwo czegoś złego, co może się przydarzyć fasolce jest tak małe, jak fakt wystąpienia nieporządku w domu mieszkańców Badenii-Wirtenbergii…

O… ten się może nadać na tatara. Piękny lipień!

O umówionej godzinie spotkaliśmy się przy samochodzie. Każdy z nas z myślą o udanym kulinarnie wieczorku wziął po jednym lipieniu. Będzie tatar!
– Te lipienie mogą być niezłym „starterem” do dania głównego! – podsumował Marek. Zrobił to jednak wyjątkowo ostrożnie, bo Tomek jeszcze nie zamknął pudełka, w którym trzyma największą nimfę.
W bazie, jak to w bazie. Rozwiesiwszy spodniobuty i kamizelki zabraliśmy się za kuchenną robotę. Na naszych wyjazdach dobre jest to, że każdy wie, co ma robić. Nikt nie mówi nikomu za co ma się złapać. Trybu rozkazującego używamy tylko wówczas, gdy ktoś łowi więcej ryb od kolegów. Kwestia niewyszukanego języka jest jednak tematem na osobny rozdział „Sierścią i muchami”. Przygotowaliśmy więc wszystko. Marek, odcedziwszy fasolę wrzucił ją do garnka razem z kiełbasą i odrobiną tłuszczu. Niech się warzy! A my tymczasem zasiedliśmy do stołu. Tatar wyszedł nam wyjątkowy. Z resztą, po całym dniu poezji przeplatanej przemyśleniami o tym, co na poezję nie nadaje się w zupełności, nie mogło być inaczej. I tak siedzieliśmy. Rozmawiając o wszystkim, zakąszaliśmy kolejnymi kanapeczkami z lipieniem. Taki typowy wędkarski wieczór. Każdy oczywiście wysnuwał swoją własną mistyczną teorię o tym, dlaczego lipienie brały na lekkoszarą a nie na biało-szarą. Rozmowa klasyczna, z rodzaju tych, które pomimo swej niekonstruknywnej natury można ciągnąć godzinami. Z wędkarskiej gawędy wyrwał nas Pan Kierownik ośrodka. Wszedł wraz z psem i gumofilcami do naszego pokoju. Zamiast „dzieńdobry” zadał pytanie:
– Czyja to fasola pali się na kuchni? Śmierdzi jak złe!
O Święty Florianie, patronie strażaków! Jak mogliśmy zapomnieć! Klu całej wyprawy, sens całodziennego sterczenia w wodzie. Cel absolutny. Byt doskonały! Fasolka z podwawelską! Padły!
Marek szybko pobiegł do kuchni. Tomek pobiegł za nim chwytając w biegu pudełko z nimfą. Krew się poleje… Z kuchni dobiegł krzyk, stłumiony i odbity przez puste ściany korytarza i otwarte paluchowe pudełko:
– Jest ok.! Tylko trochę się przypaliło. Na rano będzie jak znalazł! – pocieszył Kucharz.
I znowu – cierpienie i mielonka, która sama w sobie ma niepowtarzalny smak. Szczególnie na wyjazdach. Gdzież jej jednak do fasoli z kiełbasą! Reszta wieczoru upłynęła w milczeniu. Ciszę zakłócał jedynie brzęk wyjmowanej i wkładanej na powrót do paluchowego pudełka wielkiej nimfy.

Ostatni dzień wyjazdu. Niedziela. Sytuacja śniadaniowa znów się powtarza – nie jemy wiele. Pospiesznie pakując się do samochodu Marek spojrzał na gar fasoli z kiełbasą, który postanowiliśmy zostawić w kuchni. Zawartość pachniała wyjątkowo, dając nadzieję na wspaniałe ukoronowanie całego wyjazdu – niedzielny obiad fasolowy. Aby o „normalnej” porze wrócić do domu musimy wcześniej skończyć łowienie. Umawiamy się więc na 12.30 przy samochodzie. Lipienie znów brały doskonale – a jakże. Wracaliśmy do samochodu lżejsi – każdy z nas o jakieś 10 kilogramów. Tyle bowiem nimf zostawiliśmy na zaczepach „drewnianego” dna Wdy. Pogoda również dopisała. Udało się nawet połowić na suchą, choć wyniki w porównaniu z dolną nimfą były raczej mierne. Wracając do bazy ktoś nieopatrznie zaintonował piosenkę. Słów i melodii niestety nie pomnę, jednak była tam fraza „Jedzie jedzie Zdzisiek do Ocypla…” oraz „Czeka tam fasola z kiełbasą…”

– Ukradli nam garnek!!! – takie były pierwsze słowa Marka, który jako pierwszy szybko wysiadł z samochodu i potruchtał w kierunku kuchni. Niemożliwe. Trzecie to już rozczarowanie, którego przyczyną była potrawa. Ta słynna potrawa. Rzeczywiście. Po garnku ani widu. Kuchnia wysprzątana, wypucowana… Nosy znów zwiesiwszy na kwintę, zapakowaliśmy wszystkie wędkarskie bambetle do samochodu. Przed wyjazdem przegryźliśmy jakieś bułki. Nie było już nawet mielonki. Suche bułki. Jak zwierzęta. Kontemplując naszą bądź co bądź niewesołą sytuację zaczęliśmy się zastanawiać gdzie zniknęło nasze danie. Danie wyjazdu. Staliśmy więc na balkonie i prześcigaliśmy się w pomysłach. Fasolki przecież mogły wyjść same, a każde ziarnko niosło kawałek podwawelskiej. Mogły równie dobrze przyjść moloki, gremliny, elfy, chodzące kartofle czy F-16. Faktem było, że bilans fasoli w naszej kuchni był zdecydowanie ujemny. Nagle w drzwiach pokoju stanął Pan Kierownik Ośrodka. Przybył w nieodłącznym towarzystwie opasłej sabaki i gumofilców. 
– Chcieliśmy się pożegnać, zaraz wyjeżdżamy…- powiedziałem smutnym głosem w kierunku ośrodkowej rady nadzorczej w osobach Kierownika i jego pomocników (trzech; wszakże gumofilce zawsze są po dwa). 
– Do widzenia, chłopaki! – odrzekł Kierownik. W jego oczach jednak coś się kryło. Zmieszał się, zrobił dwa kroki wstecz i przyniósł coś do pokoju.
– A właśnie… Czy to przypadkiem nie Wasza fasola w tym garnku? Wziąłem z kuchni, bo myślałem, że zapomnieliście wyrzucić – powiedział właściciel owczarka.
Nam nie zostało nic innego jak tylko spojrzeć po sobie wymownie. Spojrzeniem ni to wściekłości, ni to zrezygnowania. 
– Wie pan co, Kierowniku? Odda pan to psu. My już musimy jechać…

Taki był koniec słynnego dania. Mimo, że ryby wyjątkowo dopisały, wracaliśmy rozgoryczeni. Rozgoryczeni na wesoło, bo któż by się mógł spodziewać ile perypetii może czekać najzwyklejszą fasolę z równie zwyczajną podwawelską. Od tego czasu, przy każdej okazji szyderczo prosimy Marka, by przygotował nam fasolę z kiełbasą. 

Za kilka dni znowu jedziemy do Ocypla. Czy i w tym roku obędziemy się li tylko smakiem? Czas pokaże. Byle lipienie brały…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.